"Na Papieża" zazwyczaj jeździlyśmy z tatą. Często decydując się w ostatniej chwili. Za wejściówkę służyła nam jego wielka torba ze sprzętem, którą dzielnie taszczyłyśmy dwa kroki za nim. Tata machał na bramkach akredytacjami, a my brnęłyśmy za nim jak daleko się dało. Najlepiej pamiętam Siedlce, gdzie zupełnie nikt nie pytał co ja tutaj robię i ostatecznie utkwiłam gdzieś w pasie odgradzającym sektor VIP-ów od reszty.
Z takich wyjazdów mam same dobre wspomnienia. Serdeczność fotoedytorki z Krakowskiej GW, która dała schronienie na bodaj dwie noce jakimś nieznajomym dziewczynom. Przejaśnienie w czasie innej Krakowskiej pielgrzymki, gdzie mokliśmy od rana, chory Papież nie pojawił się i dopiero na transmisję z jego pozdrowieniem wyjrzało słońce. Wrażenie było na tyle silne, że nie zatarło totalnej klęski powrotowej - 2 zepsute autokary i nieprzyjerzdzające pociągi... Zresztą na pierwszą pielgrzymkę Benedykta też ruszyliśmy do Krakowa pociagiem, który spóźnił się chyba z pół nocy....
Ale największe wrażenie wywarł na mnie pobyt w Kalwari. Po drzemce w samochodzie media ruszyły do przodu, my utknełyśmy gdzieś wśród krętych i stromych uliczek, wśród innych pielgrzymów, który nie mieli szans dostać się do bardzo małych i nielicznych sektorów. Przygarnęli nas jacyś "tubylcy". posadzili w ogrodzie, przy stole z parasolem, wystawili przez okno telewizor, poczęstowali ciastem....
Gość w dom, Bóg w dom jak mówi przysłowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz